Wielkanoc na Papui-Nowej Gwinej

Wielkanoc na Papui-Nowej Gwinej

Przyzwyczailiśmy Was do pisania praktycznych porad, polecania miejscówek, tras czy też podawania cen. Dzisiaj chcielibyśmy się sprawdzić w innej formie – reportażu. Chcemy Was zabrać w daleką podróż na drugą półkulę, aby pokazać jak pięknie potrafią świętować Wielkanoc Papuasi. Nie znajdziecie tutaj polecanych hoteli ani restauracji, bo takowych tam niewiele. Nie znajdziecie przykładowych cen, bo to doświadczenie było bezcenne. Jedno wiemy na pewno – na miejscu jest zaskakująco drogo, a czego jesteśmy pewni jeszcze bardziej – to nie jest kraj dla turystów podróżujących solo. Chyba, że akurat macie zapasową rękę do odrąbania maczetą. My znaleźliśmy się tam dzięki uprzejmości Misjonarzy Świętej Rodziny, którzy ukazali nam ten kraj nie zza szyb turystycznego autokaru, a z perspektywy zwykłych ludzi, mieszkających w wioskach pośrodku buszu. O tym chcielibyśmy Wam opowiedzieć: o zwykłych ludziach i o tym jak pięknie potrafią świętować poniekąd egzotyczne dla nich święta. Wybaczcie nam również jakość zdjęć, pech chciał, że już pierwszego dnia odeszła bezpowrotnie nasza lustrzanka. Niestety nie zmartwychwstała nawet po trzech dniach i przez resztę wyjazdu korzystaliśmy z prostego kompaktu. Może i dobrze, nie rzucał się w oczy i nie kusił ludzi z maczetami.

NIEDZIELA PALMOWA W KOFENA

Wczesnym rankiem zjedliśmy śniadanie, opuściliśmy bezpieczne kwatery biskupa i ruszyliśmy pick-upem w stronę buszu wraz z księdzem Adamem i lokalną siostrą zakonną. Po jakimś czasie musieliśmy jednak zostawić wygodny samochód na parkingu i w dalszą podróż udać się pieszo. Po obfitych deszczach czerwona od gliny, błotnista droga stanowiła wyzwanie nawet dla samochodu z napędem na cztery koła. Zdecydowanie łatwiej było przejść kilka kilometrów pod górę, tym bardziej, że widoki górzystego regionu Highlands w Papui potrafią odebrać mowę. Mijaliśmy po drodze wielu lokalnych mieszkańców, zamieniając z każdym kilka słów, ściskając dłoń na powitanie. Za każdym razem zastanawialiśmy się czy nadal byliby tacy mili, gdybyśmy nie byli wraz ze znajomym i szanowanym księdzem. Jeszcze przed wyruszeniem w drogę ksiądz Adam poprosił nas, aby nikogo nie pominąć i każdemu poświęcić choć chwilę atencji, gdyż nieprzywitanie się z kimś mogłoby zostać odebrane jako zniewagę, a Papuasi należą do pamiętliwych ludzi. Nam to odpowiadało, na swój sposób próbowaliśmy się porozumieć z każdą napotkaną osobą, czasem prosili nas o zdjęcie (szczególnie Kasia, jako biała kobieta, wzbudzała spore zainteresowanie), ale zwykle wystarczył serdeczny uścisk dłoni. 

papua nowa gwinea
papua nowa gwinea

W końcu dotarliśmy do pięknie położonej na zboczach gór wioski Kofena. Całe szczęście, że prócz wygodnych butów zabraliśmy ze sobą również parasole. Nie dlatego, że zastała nas ulewa, ale dlatego, że z nieba lał się niesamowity żar, na który nie byliśmy przygotowani. Zdarzyło się, że zapomnieliśmy ze sobą parasola i wieczorem musieliśmy to mocno odpokutować, ale o tym opowiemy później. Skoro Niedziela Palmowa to muszą być palmy, ale o to akurat nie trzeba się martwić na Papui Nowej-Gwinei. Większym problemem było zorganizowanie osiołka, którego nikt tutaj wcześniej na oczy nie widział, a przecież trzeba było odtworzyć wjazd Jezusa do Jerozolimy. Nakryto zatem dwóch facetów firaną, „na grzbiecie” posadzono dziecko w białych szatach i „Jezus na osiołku” był już gotowy, aby uroczyście wjechać do kościoła. Jeśli ktoś kościół kojarzy jedynie z wystawnymi świątyniami to mogłoby spotkać go spore rozczarowanie. Świątynia w Kofenie to najprostsza konstrukcja z blaszanym dachem oraz bambusowymi ścianami, przewiewna, z naturalną klimatyzacją. W środku rzędy ławeczek jak na szkolnym apelu, kilka plakatów świętych, papieża oraz prosty ołtarz. W niczym to jednak nie umniejsza żarliwości wiary tamtejszej ludności. Wielu z nich musiało tego dnia pokonać pieszo o wiele więcej kilometrów niż my, aby dotrzeć na mszę. Do wiosek jak Kofena, księża nie przybywają co tydzień, na miejscu jest jedynie lokalny katecheta, który w zastępstwie duszpasterza prowadzi modlitwy i opiekuje się kościołem. Dla wszystkich zawsze sporym wydarzeniem jest, gdy w końcu przyjedzie ksiądz i odprawi dla nich mszę. Po uroczystościach przywitaliśmy się z każdym mieszkańcem wioski, poznaliśmy rodziny, z dumą zaprezentowano nam miejscową szkołę oraz okolicę:

– Spójrzcie! To są nasze pola kawy – powiedział jeden z miejscowych. Przytaknęliśmy z uznaniem, poza tym rzeczywiście widoki zapierały dech w piersiach.

– Obroniliśmy te pola przed innym plemieniem. Właśnie tam swoim karabinem zabiłem kilku. – z dumą kontynuował, a wtedy już nam kompletnie odjęło mowę. Jak nam później wyjaśnili księża, kilka lat wcześniej te plemiona toczyły krwawe boje o rzeczone pola kawy, które są w tym rejonie dosyć cenne. Zapewne niejeden z Was natrafił w Polsce na sklepowych półkach na ziarna kawy właśnie z Papui Nowej Gwinei, a zdecydowana większość pochodzi z regionu Highlands, gdzie się znajdowaliśmy. Zatem istnieje jakaś szansa, że mała czarna, którą pijecie do śniadania pochodzi z ziaren, rosnących na zboczach Kofeny. Tych samych, którzy ci poczciwi rolnicy dzielnie obronili w walkach z sąsiednim plemieniem. Można jednak uznać, że to już „stare” dzieje. Wszędzie na świecie są jakieś konflikty. Dla nas ci ludzie byli bardzo sympatyczni i gościnni. Co prawda w międzyczasie coś wspominali, że przed nimi „niemiły tydzień”, bo do wioski przyjedzie policja, a oni będą musieli tłumaczyć się z „incydentu”, ale uznaliśmy, że nie warto drążyć tematu. Dopiero wieczorem przy kolacji, gdy wróciliśmy do stolicy regionu Goroki, zapytaliśmy biskupa Darka, u którego nocowaliśmy, jaki „incydent” mieli na myśli mieszkańcy Kofeny. Okazało się, że ci sami, gościnni rolnicy kilka dni wcześniej pod osłoną nocy wywlekli z chaty dwóch nastoletnich chłopców i z zimną krwią zmasakrowali ich maczetami. Dlaczego? Chłopcy zostali oskarżeni o czary. Mimo, iż Papuasi starają się żyć po chrześcijańsku to nadal głęboko zakorzeniona jest w nich tzw. „sanguma”. 

Sanguma to nic innego jak czarna magia lub klątwa, a o jej rzucenie najczęściej oskarżane są niewinne kobiety i dzieci. Jeśli w wiosce wydarzyło się nieszczęście bądź ktoś nagle zmarł na nieznaną chorobę to należy poszukać czarownicy, która rzuciła sangumę. Oczywiście taką osobę należy spalić na stosie lub poćwiartować i wrzucić do rzeki. Samosąd jest bardzo szybki, tak jak w przypadku tego niewinnego chłopca z Kofeny. Jak ogromna jest skala problemu? Trudno się doliczyć, tak samo jak trudno ukarać sprawców – nikt z wioski nie wyda przecież swoich pobratymców. Wspomnimy jedynie, że podczas naszego trzytygodniowego pobytu raz po raz słyszeliśmy historie o polowaniach na młode kobiety lub nawet małe dzieci. Przytoczymy jeszcze jeden przykład z wioski, w której nocowaliśmy w Wielką Sobotę. Przykład młodego małżeństwa, ona zajmowała się dziećmi i domem, on prócz tego, że pracował był również sportowcem, dokładniej pięściarzem. Był na tyle dobry, że wyjechał na zgrupowanie i zawody do stolicy kraju – Port Moresby. Przebywając tam przez dłuższy czas nie tylko skupiał się na stronie sportowej, ale również używał życia pełnymi garściami (żeby nie powiedzieć pięściami). Za nic miał sobie wierność żonie i odwiedzał podejrzane przybytki. Prawdopodobnie w jednym z takich miejsc zaraził się wirusem HIV, chorobą szerzej nieznaną wśród górskiej społeczności Goroki. Po jakimś czasie od powrotu do domu, podupadł na zdrowiu i nie pomagały żadne szamańskie lekarstwa na tą tajemniczą dolegliwość. Wkrótce zmarł, a miejscowi zaczęli między sobą szeptać, jak to możliwe, że zdrowy chłop, sportowiec zmarł na nieznaną chorobę. Rozwiązanie mogło być tylko jedno – sanguma! Podejrzani mogli być tylko jedni – żona i dzieci. Na całe szczęście ta historia ma szczęśliwy finał. Dziewczyna spostrzegła się, co się święci i udało jej się uciec z tej wioski. Musiała jednak uciec na drugi koniec kraju, a i tam nie może czuć się w pełni bezpieczna, gdyż Papuasi potrafią być pamiętliwi…

WIELKI CZWARTEK

Jak wiecie lub też nie, w ten dzień księża uczestniczą w dwóch mszach. Porannej z biskupem, gdzie święci się krzyżmo oraz wieczornej w swojej parafii. W Goroce biskup Dariusz zorganizował mszę krzyżma już w środę, ze względu na odległości miedzy parafiami i problemy z dojazdem. Zatem w środę wraz z wszystkimi księżmi z diecezji Goroka spotkaliśmy się w malutkiej wiosce Tafeto, tuż obok Asaro. Dlaczego wspominamy akurat o Asaro? Papua Nowa Gwinea może kojarzyć się różnie, niektórym z kawą, innymi z kanibalami, a jeszcze innym z barwnymi strojami poszczególnych plemion. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych (również w internecie) jest plemię Asaro oraz tzw. Mudmeni-ludzie z błota. Podczas lokalnych uroczystości  wojownicy smarują swoje ciało błotem, a na głowę zakładają glinianą maskę, która wyglądem przypomina garnek z oczami. Teraz czynią to raczej jedynie na wielkie okazje (Wielki Czwartek nie był jedną z nich) albo za pieniądze podczas dorocznego Goroka Show, gdzie wszystkie górskie plemiona prezentują swoje barwne stroje. Nam nie udało się ich zobaczyć, więc odsyłamy do Google. Wracamy jednak do Tafeto. Jeszcze przed mszą odwiedziliśmy lokalną szkołę i musimy przyznać, że byliśmy pozytywnie zaskoczeni infrastrukturą. Dzieciaki w identycznych żółtych t-shirtach, kilka budynków z klasami, boisko, a  pośrodku dumnie powiewała flaga kraju. Wszystko utrzymane w nienagannym porządku. Porządek panował również podczas mszy. Skoro tak małą parafię odwiedza biskup to trzeba przygotować najbardziej odświętny arsenał. Lokalne gospodynie założyły tradycyjne ozdoby we włosy, czyli rajskie ptaki (ang. Bird of Paradise). Cudowronki, bo tak brzmi ich polska nazwa to symbol Papui Nowej Gwinei, ich wizerunki można spotkać wszędzie, począwszy od flagi kraju, na etykiecie piwa kończąc. Niestety, dzisiaj zobaczyć je w buszu lub dżungli to rzadkość. Przez swoje barwne upierzenie stanowią piękną dekorację dla odświętnych strojów. Papuasi wyłapywali te ptaki, a następnie suszyli i wypychali. Rajskiego ptaka nabijało się na długi patyk i taki „szaszłyk” wkładało się we włosy. Populacja cudowronków została przez ten proceder mocno przetrzebiona, nam jedynie udało się je zobaczyć w zoo, w stolicy kraju. Im więcej ptasich szaszłyków we włosach tym wyższy statut danej kobiety. Ponadto gospodynie pomalowały tradycyjnie swoje twarze, mocno inspirując się reklamą pianki do golenia. Nie nam oceniać, ale wyglądało to bardzo osobliwie.

papua nowa gwinea

Po raz kolejny byliśmy pełni podziwu dla zaangażowania lokalnej społeczności. Kościół pękał w szwach, zadbano o godną oprawę muzyczną oraz układy choreograficzne. Czym różni się msza na Papui od tej w Polsce? Najbardziej rzuca się w oczy brak przesadnego patosu. Jest wszechobecny luz i spontaniczność (to chyba dobre słowo). Ofiarowanie przypomina raczej polskie dożynki, gdyż mieszkańcy, z reguły biedni, często zamiast pieniędzy przynoszą swoje plony. Zdarza się, że pod ołtarzem leżą ziemniaki (tzw. kau kau, czyli słodka odmiana ziemniaka), warzywa, owoce, jajka, a podczas większych okazji żywa kura próbuje uwolnić swoje związane łapki, wiedząc, że po mszy skończy w rosole. Czasem ołtarz wygląda jak stragan na targowisku. Jednak trzeba to niewątpliwie docenić, gdyż rodziny przynoszą to, co dla nich wartościowe.

W czwartkowy wieczór udaliśmy się z kolei na celebrację Wielkiego Czwartku do małej, katolickiej społeczności w Forestry wraz z księdzem Bogdanem Cofalikiem. Można rzec, że ksiądz Bogdan jest lokalną gwiazdą wśród misjonarzy, być może kiedyś natrafiliście już w internecie na artykuł o księdzu-sztangiście, któremu sylwetki może pozazdrościć niejeden zawodnik Fame MMA. My również natrafiliśmy w pierwszej kolejności na jego nazwisko, gdy szukaliśmy informacji o Papui Nowej Gwinei. W młodości z zapałem podnosił ciężary, by później z równym zapałem głosić słowo Boże. Przyjechał na Papuę 30 lat temu wraz z pierwszymi, polskimi misjonarzami i od razu wziął się za ewangelizację lokalnej młodzieży poprzez sport. Wybudował dla nich siłownię, a nic tak nie kształtuje hartu ducha jak solidny wycisk sztangi. Pewnie nikt nie doliczy się ilu młodych chłopaków wyszło dzięki niemu na prostą. Z braku perspektyw papuaska młodzież często sięga po używki, takie jak alkohol i narkotyki, których tam nie brakuje. Odnośnie narkotyków to zapadła nam w pamięci jedna z odwiedzanych wiosek, w której mieszkańcy z dumą prezentowali nam swoje najcenniejsze uprawy – krzaki marihuany, wyższe od ich trzcinowych chat. Ziemia na Papui jest niesamowicie żyzna, klimat równie doskonały i praktycznie z każdego ziarenka wyrastają obfite plony. Nie inaczej jest z marihuaną, która rozrasta się do monstrualnych wielkości. Dlaczego jest taka cenna dla biednych, papuaskich rolników? Stanowi dla nich poważne źródło dochodu, w buszu są poza jakąkolwiek kontrolą, kwitnie przemyt m.in. do Australii, a w zamian otrzymują zastrzyk gotówki i niejednokrotnie broń. Reszta trafia na lokalny rynek, przede wszystkim do miejscowej młodzieży, która nie widząc perspektyw wyrwania się z wioski popada w nałogi. Zapewne na podstawie wspólnej jazdy samochodem z księdzem Bogdanem moglibyśmy napisać co najmniej rozdział książki, ale musimy również przyznać, że niektóre historie nie nadają się zbytnio do publikacji. Każdy z misjonarzy podczas swojej wieloletniej pracy w tym kraju musiał zmierzyć się z napadami czy rabunkami, grożono im maczetami czy też zostali postrzeleni. Praca na Papui wymaga niesamowitego poświęcenia, ale też przynosi wiele dobrego dla poprawienia warunków życia lokalnej społeczności. Misjonarze budują nie tylko kościoły, ale również szkoły, czy tak jak ksiądz Bogdan – siłownie. Wszystko, aby młode pokolenie Papuasów miało lepszy start w przyszłości i mogło odmienić oblicze tego kraju. W drodze do Forestry mijaliśmy kilka innych świątyń świadków Jehowy, czy też adwentystów dnia siódmego. Byliśmy przekonani, że my również zmierzamy do kolejnej radosnej społeczności, gdzie czeka już na księdza wielobarwny orszak w tradycyjnych strojach. Niestety nie tym razem. Katolicki kościół świętego Józefa w Forestry to malutki, blaszany budynek, a na mszę dotarło raptem kilkanaście osób. Lokalna społeczność była niesamowicie biedna, a mimo to przygotowali dla wszystkich, łącznie z nami, posiłek po mszy. Kau kau, ryż oraz warzywa to wszystko co mieli, ci lokalni rolnicy, ale mimo to chcieli się tym podzielić. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż nie mogliśmy grzecznie odmówić, bo sprawilibyśmy im tym samym wielki zawód. Zjedliśmy naszą porcję, ku uciesze pań gospodyń i podziękowaliśmy, doceniając ich pracę. Sama celebracja Wielkiego Czwartku była kompletnie inna niż uroczystości, w których braliśmy udział dzień wcześniej, nikt nie założył tradycyjnych strojów, nie było śpiewu ani tańców. Co nam utkwiło w pamięci to moment, gdy ksiądz Bogdan mył stopy strudzonym rolnikom, a niektórzy z nich przyszli przecież boso przez pola. Wyobraźcie sobie taką sytuację w polskich kościołach. 

WIELKI PIĄTEK

W ten wyjątkowy dzień uczestniczyliśmy w ogromnej drodze krzyżowej w stolicy regionu – Goroce. Dwudziestotysięczna Goroka to centrum handlu i lokalnego biznesu. Na tutejsze targowisko zjeżdżają rolnicy z całej prowincji, do miejscowych fabryk kawy zwozi się ziarna z okolicznych wzgórz, w tłumie lokalni kaznodzieje próbują głosić swoje „prawdy objawione”, a pomiędzy nimi jak to zwykle bywa w takich miejscach kręcą się lokalni kieszonkowcy. Swoją drogą domorośli „preacherzy” (kaznodzieje) to dosyć osobliwa grupa społeczna, z bezprzewodowym głośnikiem i mikrofonem nawijają co im ślina na język przyniesie, próbując przekonać do swojej prawdy rolników, którzy właśnie zeszli z gór, a targowisko jest ich jedynym źródłem informacji. Przypomina to trochę głuchy telefon, preacher nawołuje i naucza o różnych sprawach (od religii aż do polityki), Papuasi słuchają, a następnie wracają z tymi nowinami do swoich wiosek, próbując powtórzyć to co zasłyszeli rano. Jakie wiadomości przekazują kaznodzieje? Na przykład pewien preacher reprezentujący inny odłam wiary (jaki to już zostawimy dla siebie, z szacunku dla ich polskich wyznawców) ogłosił, że papież Benedykt XVI abdykował, gdyż potajemnie nawrócił się na ich wiarę, zatem oni powinni zrobić teraz to samo. W takim tyglu kulturowym, pomiędzy nimi wszystkimi, ulicami Goroki społeczność katolicka wraz z luteranami zorganizowała drogę krzyżową. Na początkowych stacjach, tłum nie był jeszcze liczny, Papuasi kroczyli z własnymi, mniejszymi lub większymi krzyżami. Dopiero z czasem, do procesji dołączało coraz więcej osób. Niektórzy tylko przyglądali się z boku, w końcu była to też jakaś atrakcja i nietuzinkowość w codziennym życiu miasta. Tłum rozrósł się do niewyobrażalnych rozmiarów i nie widzieliśmy już końca tego wężyka. Gdy przechodziliśmy w pobliżu targowiska, zaciekawieni rolnicy dołączali do procesji, być może nawet nie rozumiejąc co właściwie się dzieje. Nie wiemy, czy dla Papuasów rozważania męki Chrystusa były poruszające i czy wzbudzały w nich głębokie uczucia religijne. Dla nas jednakże była to najbardziej osobliwa i prawdziwa droga krzyżowa. 2000 lat temu społeczność Jerozolimy nie różniła się zbytnio od mieszkańców Goroki, zapewne do miasta także zjeżdżali rolnicy i kupcy na targ. Pośród takiego obojętnie przyglądającego się tłumu ze swoim krzyżem szedł Jezus, być może wiele osób jedynie stało z boku, być może sporo osób dołączyło do pochodu, aby zobaczyć, co stanie się na końcu. Być może nasze porównanie jest trochę na wyrost, ale w tamtym momencie tak właśnie się czuliśmy. Natomiast wieczorem musieliśmy przeżyć swoją własną mękę. Mimo, iż było całkiem pochmurno to słońce spaliło nas niemiłosiernie. To był właśnie ten dzień, kiedy zbyt często nie używaliśmy parasola i pierwszy raz w życiu spaliliśmy sobie… uszy.

Wspominając o Goroce, w której mieszkaliśmy przez większość czasu, nie możemy nie wspomnieć o biskupie Darku Kałuży, u którego mieszkaliśmy w trakcie tego pobytu. Być może u niektórych z Was polscy biskupi w ostatnim czasie wzbudzają negatywne uczucia i kojarzą się jedynie z hodowcami danieli. Możecie być pewni, że biskup Dariusz wykonuje ogromną pracę dla poprawy życia lokalnej społeczności i reprezentuje nasz kraj na arenie międzynarodowej nie gorzej niż Lewandowski. Mamy tylko nadzieję, że jemu też kiedyś ktoś wręczy order. Biskupie Darku, jeśli przeczytasz te słowa to pamiętaj: „you are the real MVP” (trzymając się sportowej nomenklatury). 

WIELKA SOBOTA

Wielką Sobotę oraz Wielkanoc spędziliśmy w odległej wiosce Namta pośrodku gór. Jeśli spojrzeć na mapę to byliśmy niedaleko Kofeny i jak się szybko okazało, w Namta czekali już na nas starzy znajomi, którym uścisnęliśmy dłoń w Niedzielę Palmową. W wiosce trwały przygotowania do sobotnich i niedzielnych obchodów, gdyż, jak się okazało, miały się wtedy odbyć równocześnie  obrzędy chrztu, pierwszej komunii i ślub. Wielka sobota rozpoczęła się chrztem chłopaka, który w niedzielę miał wziąć ślub. To był dopiero przyspieszony kurs chrześcijaństwa, ale czego nie robi się dla swojej ukochanej. W wiosce na stałe mieszka ksiądz Krzysztof (którego dla ułatwienia miejscowi nazywają Krisem) i to właśnie u niego się zatrzymaliśmy. Lokalna społeczność była mocno zaangażowana w sprawy kościelne i zadbali o odpowiednią oprawę muzyczno-choreograficzną. Ksiądz Kris także z wielkim oddaniem pomagał jak tylko mógł mieszkańcom Namty, raz po raz organizując dla nich jakąś pomoc z Polski. Ujęło nas niewątpliwie, że Papuasi w ramach wdzięczności i związków z naszym krajem wymalowali ogromny mural z polskim orzełkiem na ścianie szkoły. W ramach takiej pomocy, do wioski trafił między innymi projektor, dzięki czemu późnym wieczorem przy rytmicznym akompaniamencie agregatora oglądaliśmy „Pasję” Mela Gibsona. Nie spodziewaliśmy się, że kiedyś przyjdzie nam oglądać ten film w tak egzotycznych warunkach, w wiosce bez stałego prądu pośrodku papuaskiego buszu. Pewnie dla Papuasów było to równie egzotyczne przeżycie, patrząc na Jerozolimę sprzed 2 tysięcy lat.

papua nowa gwinea

WIELKAnoc

Nadeszła niedziela, najbardziej radosny i najbardziej wyczekiwany dzień. O obfitym, polskim śniadaniu nie było mowy. Nikomu tutaj się nie przelewa, choć znalazło się jajko i skromny posiłek. W wiosce trwały gorączkowe przygotowania do ślubu, na które załapaliśmy się również i my. Nasze twarzy zostały pomalowane na czerwono zgodnie z miejscowym zwyczajem. Nie wiedzieć czemu miejscowi mieli z tego chyba nawet więcej radości niż my sami. Oczywiście najbardziej wystrojona, jak to bywa na każdym ślubie, musiała być panna młoda. Nie zliczymy ile szaszłyków z rajskich ptaków miała we włosach, ale jak możecie się domyślać… dużo. Suknia natomiast była wykonana z… ogonów kangura drzewnego. Tego zapewne też się domyślacie, że każdy kangur ma tylko jeden ogon. Nie sposób zatem zliczyć ile zwierząt zostało poświęconych do wykonania tego  najbardziej tradycyjnego i trzeba przyznać, niezwykłego stroju. Jeśli jesteśmy przy tematyce zwierząt i ślubów to należy wiedzieć, że przyszły pan młody musi odpowiednio zapłacić rodzinie za swoją wybrankę. Walutą w większości wypadków są… świnie. Im dziewczyna bardziej dorodna (przy kości) i wykształcona, tym więcej świń jest warta. W Kofenie spotkaliśmy nauczycielkę, która z wielką dumą opowiadała, że jej mąż zapłacił za nią aż dwudziestoma świniami. Czemu akurat świnie? Na Papui łatwo można je hodować w swojej przydomowej zagrodzie i stanowią żywą lokatę na przyszłość. Nie wiemy, ile świń była warta panna młoda w Namta, ale sądząc po minie chłopaka podczas ślubu biedak musiał się również sporo wykosztować. Jak na Wielki Tydzień przystało, niedziela była najbardziej uroczysta i najbardziej wielobarwna ze wszystkich tych dni. O dziwo, wesela jako takiego nie było, żadnych tańców ani imprezy. Jedynie ksiądz Kris wyjął wieczorem akordeon i w rytmie „szła dzieweczka do laseczka” przeszliśmy wesoło przez wioskę, aby rozruszać towarzystwo. 

 

W poniedziałek był już zwykły dzień targowy, wraz z Krisem załapaliśmy się na ciężarówkę do Goroki. Wskoczyliśmy na pakę pełną rolników zmierzających do miasta na handel. Doceniali to, że ksiądz podróżuje tak jak oni, nie próbuje się wywyższać, jest jednym z nich. My również byliśmy wtedy jednymi z nich, siedzieliśmy ramię w ramię, podskakiwaliśmy na każdej dziurze tej glinianej drogi pośrodku buszu. Często po deszczach droga jest nieprzejezdna, na szczęście tym razem obyło się bez dodatkowych przygód, a po kilku godzinach dotarliśmy z lekko obitymi tyłkami do Goroki.

WIĘCEJ NASZYCH ARTYKUŁÓW

Joshua Tree National Park

Co wspólnego ma Jezus z kalifornijską pustynią i dlaczego kaktusy mogą być niebezpieczne. Zobacz co może Cię spotkać w tym...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *